Jakoś tak wyszło, że prowadzę od strony technicznej nabór na studia. Atrakcyjny kierunek, niezła uczelnia (według ARWU równoważna Uniwerkowi Warszawskiemu). Warunki też niezłe, ze stypendium da się jako tako wyżyć w dość atrakcyjnej okolicy. Dlatego też mamy zgłoszenia z całego świata… I można się globalnie załamać.

Częścią procesu jest zbieranie referencji od wszelakich profesorów. Oni przysyłają to mailem, trzeba odpowiednio zaszufladkować i dołączyć do dokumentów. Tak właściwie wszystkim zajmuje się sklecony na kolanie skrypt. Ręcznie muszę przeglądać tylko te przypadki, gdy skrypt nie znajdzie dość danych by powiązać referencje ze studentem.

I jakoś tak się składa, że w połowie tych przypadków referencje okazują się być wyraźnie sfałszowane. Dwóch profesorów wysyłających w ciągu 15 minut z kont na Gmailu? Zeskanowane formularze z następującymi numerami seryjnymi obrazków? Błąd ortograficzny w imieniu profesora? Serio?!

Jak bardzo trzeba być zdesperowanym, by uzależniać swoją przyszłość od prostackiego oszustwa?